Saturday 31 July 2010

Swiatynia no name

przygotowania do kolacji w restauracji

Poszlismy na spacer sami, Oskar i ja., do swiatyni. Nie spotkalismy zadnego turysty, za to wielu bardzo milych Tybetanczykow ktorzy pokazywali nam co i jak (szczegolnie Oskarowi podobalo sie palenie kory, lisci i galazek an ofiare w specjalnym piecu - pani dawala mu wszystko dotykac i wachac), usmiechali sie i zapraszali zeby dolaczyc sie do wszystkiego co robili. Nawet garsc chinskich dzieciakow biegajacych w odwrotnym kierunku z plastikowymi karabinami nie zepsula nastroju.

Dzisiaj troche lalo popoludniu i wieczorem, teraz jest burza. Siedzielismy pod parasolem i patrzylismy jak skladaja stragany, koncza ciezki dzien pracy. Na trojkolowych rowerach przywoza po gore caly towar, sprzedaja go za grosze stojac na deszczu. Cudowne jest oni potrafia sie cieszyc z niczego, po ciezkim dniu tancza w deszczu, jak komus rozsypia sie wszystkie owoce to smieja sie i razem je zbieraja, zartuja. Maja malo, ale wystarczy zeby psu dac kosc a zmoklemu Oskarowi brzoskwinie. Wygladaja przepieknie, ale nie wiem czy to ich cecha fizyczna, czy to ze maja non stop mily wyraz twarzy sprawia takie pozytywne wrazenie.











No comments:

Post a Comment