Saturday 31 July 2010

Swiatynia no name

przygotowania do kolacji w restauracji

Poszlismy na spacer sami, Oskar i ja., do swiatyni. Nie spotkalismy zadnego turysty, za to wielu bardzo milych Tybetanczykow ktorzy pokazywali nam co i jak (szczegolnie Oskarowi podobalo sie palenie kory, lisci i galazek an ofiare w specjalnym piecu - pani dawala mu wszystko dotykac i wachac), usmiechali sie i zapraszali zeby dolaczyc sie do wszystkiego co robili. Nawet garsc chinskich dzieciakow biegajacych w odwrotnym kierunku z plastikowymi karabinami nie zepsula nastroju.

Dzisiaj troche lalo popoludniu i wieczorem, teraz jest burza. Siedzielismy pod parasolem i patrzylismy jak skladaja stragany, koncza ciezki dzien pracy. Na trojkolowych rowerach przywoza po gore caly towar, sprzedaja go za grosze stojac na deszczu. Cudowne jest oni potrafia sie cieszyc z niczego, po ciezkim dniu tancza w deszczu, jak komus rozsypia sie wszystkie owoce to smieja sie i razem je zbieraja, zartuja. Maja malo, ale wystarczy zeby psu dac kosc a zmoklemu Oskarowi brzoskwinie. Wygladaja przepieknie, ale nie wiem czy to ich cecha fizyczna, czy to ze maja non stop mily wyraz twarzy sprawia takie pozytywne wrazenie.











Friday 30 July 2010

Spacerkiem po Shangrila

Po raz kolejny to my jestesmy atrakcja

Widok z naszego okna




Shangrila

Przez pol dnia jechalismy autobusem do gory w czworke na dwuch miejscach. Zapowiadalo sie na horror, ale nawet gladko poszlo. Oskar przez wiekszosc czasu ogladal widoki za oknem i pytal sie po tysiac razy dlaczego te krowy maja takie dlugie rogi, a dlaczego panie maja takie sznurki z wlosow (
warkocze) itp...
Miasteczko przerazliwie turystyczne, ale widoki sliczne i jak sie wyjdzie troche poza centrum to turystow juz nie widac, za to pokazuja sie zwykle zycie i wielkie, groznie wygladajace tybetanskie psy.

Wczoraj wieczorem dala sie odczuc wysokosc na jakies teraz jestesmy, 3300mnpm. Glowa pekala, w zoladek tanczyl, zmysl rownowagi jakby go nie bylo.





Wednesday 28 July 2010

Naxi, Dali, Tybetanczycy i inni ktorch nie znam

jestesmy teraz na 2415m npm




Welcome to Yunnan

Moznaby jechac przez 5 dni autobusami z Siczuanu do Yunnanu, podziwiajac wioski, gory i dzicz. No ale jestesmy ludzmi szanujacymi sie i tak sie meczyc nie chcemy, wiec poszlismy na latwizne i polecielismy samolotem (inna rzecz ze akurat teraz droga do Yunnanu jest nie przezdna - deszcze i osuwajaca sie ziemia).

Tak wiec jestesmy w Lijiang. Jest tu cudnie kolorowo, po miasteczku kreca sie ludzie conajmniej 5 narodowosci, wielu ubranych w tradycyjne stroje. Targ jest przepiekny, mozna kupic wszystko od koszy do noszenia dzieci na plecach przez telewizory i skladniki mikstur medycyny tradycyjnej po lesne grzyby i dzikie owoce.

Widzialam pierwszy siedmiotysiecznik w moim zyciu!









Wstep do Tybetu



Sunday 25 July 2010

Dziwny jest ten swiat...

Jemy w restauracji, a potem idziemy na kawe. Za jedna kawe placimy tyle co za trzy dania.
Srednio w godzine (razem) zarabiamy tyle co ludzie w miesiac.
Najdrozdza nawet taksowka na drugi koniec pieciomilionowego miasta nie kosztowala tyle co jeden bilet autobusowy w domu.
Godzinny masaz kosztuje tyle co paczka gum do zucia w domu.
Poltoramiesieczny zarobek mozna zamienic na 50 gram herbaty...

Tybet

Teoretycznie jestesmy juz w Tybecie, chociaz oczywiscie Chinczycy powiedzieliby cos innego.
Za kilka dni pojezdzimy sobie po wioskach tybetanskich, wiec poszlismy do tybetanskiej czesci miasta - wyglada biednie, ale ludzie chodza ubrani w sliczne, tradycyjne stroje, sprzedaja lampy na maslo ja i (niewiadomo dlaczego) pomaranczowe miksery. Biednie, ale duzo sympatyczniej to wyglada niz dzielnice Chinczykow.



Pandy

Centrum "mnozenia" pand zrobilo furore mimo pogody. Patyczak ktory nie chcial nas zostawic w spokoju byl dodatkowa atrakcja.